Yerba Mate – sposób przyrządzania okiem nowicjuszki
Jestem studentką filologii hiszpańskiej, jednocześnie oszalałą na punkcie Ameryki Południowej. Właściwie mogę powiedzieć, że Argentyna jest matką mojej miłości do języka hiszpańskiego. To dzięki niej już w wieku 10 lat wiedziałam, co chcę robić w życiu. Jako dziecko uwielbiałam serial „Zbuntowany Anioł”. Tam po raz pierwszy spotkałam się z mate. Widziałam, że sączą coś, jednocześnie nie rozstając się z termosem. Zaintrygowana zawsze chciałam tego spróbować, w końcu to był zwyczaj z kraju, który kochałam. Kiedy będąc w liceum trafiłam do herbaciarni i zobaczyłam mate argentina, musiałam kupić jej choć odrobinkę.
Niestety, mimo swojej fascynacji kompletnie nie wiedziałam, jak mam się zabrać przygotowanie owego napoju. Wydawało mi się, że wystarczy wsypać do kubka i zalać, czyli właściwie zrobić to samo, co z innymi herbatami. Po pewnym czasie zauważyłam, że „fusy” wcale nie opadają. Hmmm… jak ja mam to pić?! Spróbowałam, odstawiłam i… tyle. Tylko mama co jakiś czas się pytała, co mam zamiar z tym zrobić, skoro to tylko leży i nic poza tym.
Ech, koleje losu… Chyba jednak przed pewnymi rzeczami uciec się nie da. Jedną z tych rzeczy jest właśnie mate. Dopiero niedawno znów podjęłam próbę „bliższego zapoznania się” z yerbą. Dlaczego? Cóż, podobno do męskiego serca dochodzi się przez żołądek. U kobiet jest na odwrót. A przynajmniej u mnie. W moim przypadku pewien Argentyńczyk z serca dostał się do mojego żołądka, motywując mnie do skosztowania jej jeszcze raz. Przy najbliższej okazji wybrałam się do herbaciarni prosząc o mate argentina. Tym razem postanowiłam trochę pogrzebać po internecie, w jaki sposób ja w ogóle mam to pić.
- Matero i bombilla? Super…Mhm..ciekawe skąd ja to teraz wezmę…? Dobra, dobra, Kosa myśl, w czym byś to mogła wypić… hmm… jest ten kubek z sitkiem do naparów. Ok, puede ser – dobrze, że żaden Argentyńczyk mnie nie widzi, bo by się chyba załamał psychicznie…Mhm, już to widzę „Sponsorem dzisiejszej sesji terapeutycznej jest… Karolina K. Brawa!”. Dobra, piszą, żeby nie zalewać tego gorącą wodą. No to czyli robimy to tak samo jak zieloną herbatę! A po chwili…
- Ja pierniczę, przecież to smakuje jak woda z papierosów. Jakby mi tu całą paczkę od razu rozpuścili.. Bleh… Ale dobra, nie poddajemy się, hmm… nawet idzie się przyzwyczaić. Poza tym to ma niby tyle pozytywnych właściwości. To nie może być takie tragiczne, skoro cały naród to pije…
Tak, zdecydowanie to nie jest takie złe, jak myślałam z początku. Minęły dopiero 2 tygodnie, a dzień bez mate dniem straconym. Jest moim narkotykiem, choć w sensie mentalnym. Potrzebuję tego, kiedy się zdenerwuję i potrzebuję tego, gdy oglądam film, delektując się wieczorem.
Przeszukałam wiele stron i przeczytałam różne opinie na temat podawania mate. Nie potrafię jej sobie wyobrazić na słodko, z miodem, bądź jakimś sokiem, jak to proponują. Osobiście preferuję ją zupełnie gorzką, nawet mocną, powiedziałabym. Bo o to właśnie chodzi, taka ona ma być. Dla mnie jest odzwierciedleniem ducha Argentyny i charakteru ich mieszkańców – podniecająca gorycz stopniowo ustępująca w trakcie picia, moc, niepozorna, a jednak widoczna, przepełniająca każdy fragment ciała, specyficzność, nie pozwalającą pomylić ją z niczym innym i jednocześnie powodującą, że nie da się nigdy zapomnieć jej smaku.
Po kilku dniach.
Ostatnio, notabene razem z moją mamą, zainwestowałam w matero, a właściwie mate, bo tak to rzeczywiście nazywają Argentyńczycy (matero to osoba „nałogowo” pijąca mate) i bombillę. Cóż, muszę przyznać, że jednak nie jest to samo, co pijąc yerbę w prowizorycznym kubku. Pierwszy raz nasypałam do połowy naczynka. Tak jak napisali na opakowaniu, odwróciłam do góry dnem i z powrotem. Przechyliłam mate i nalałam wody, po czym włożyłam rurkę. Odczekałam 2 minuty i zaczęłam sączyć… Jakie było moje drugie pierwsze wrażenie? Napój był tak gorzki, że aż przeszły mnie dreszcze. Dopiero gdzieś po 5. zalaniu męcząca gorycz odpuściła. Następnym razem postanowiłam zrobić inaczej- nasypałam 4 łyżeczki i zalałam wodą. Po wcześniejszych wstrząsach, ten smak był niemal idealny. Ale wiadomo, kosztem trwałości i skuteczności, zatem już po 2. zalaniu musiałam dosypywać po 2-3 łyżeczki.
Po dwóch tygodniach dochodzę powoli do zapełniania mate na wysokość jego połowy, co w sumie ma swoją zaletę – oszczędność herbaty, choć nie ukrywam, że liczę w końcu na dojście do 3/4, bo to wręcz wstyd dla mnie nie móc pić prawdziwie jak Argentynka. Niemniej jednak wciąż nie wyobrażam sobie jej inaczej, niż w postaci prostej – bez żadnych dodatków. Wolę, żeby mnie „wykrzywiła”, co w sumie u nowicjusza nie jest rzadkością. Ale to także ma swój urok, bo przez ten czas rodzi się pewna więź z tą herbatą i kulturą jej rodowitych smakoszy. Ale już widać skutki jej picia – od tego czasu, kiedy jeszcze parzyłam ją w kubku do naparów, może ze 3-4 razy sięgnęłam po kawę. Zainwestowałam także w termos, więc teraz już praktycznie wszędzie chodzę ze swoim „sprzętem”. Liczę, że będą go mogła nosić również na zajęcia do szkoły w międzyczasie realizując swój „plan 3/4″.
Cóż początki bywają trudne. Nie ukrywajmy, każdy, kto zaczyna dopiero swoją przygodę z mate porywając się na tradycyjny sposób jej picia jest hardcor’em. Albo nawet kamikadze. Z pozycji nowicjuszki wiem, że popijanie yerba mate nie jest tylko zwykłym sączeniem herbatki w kubeczku. To cały ceremoniał, niczym ten z Chin. Duchowe połączenie się z naturą, ale też, a może i przede wszystkim, czerpanie z jej korzyści. Mate jest niczym uprawianie sportu – start jest trudny, albo przynajmniej nie taki, jakbyśmy oczekiwali, ale efekty – hmm… Sprawdźcie sami… :D
KAROLINA KOSOWICKA
Tekst nadesłany na konkurs literacki „Zostań YerboPisarzem”